Forum EBL!S
Oficjalne forum zespołu
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy  GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Recenzje
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum EBL!S Strona Główna -> Zespoły, albumy, koncerty
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Cr3Zp0
Administrator



Dołączył: 31 Sie 2007
Posty: 600
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Siedlce

PostWysłany: Pią 18:17, 14 Wrz 2007    Temat postu:

Green Day - American Idiot



Ta plyte juz przed recenzja znalem dosyc dobrze i wiedzialem, ze prezentuje wysoki poziom.
Nie ma na co czekac, czas zaczac przesluchiwanie. Na poczatek utwor tytulowy. Od razu swietny utwor, najlepszy
na plycie, najlepszy w calej dyskografii zespolu. Piosenka slusznie wybrana na pierwszego singla przyczynila sie do sukcesu albumu.
Prawdziwy killer na dobry poczatek. Jesus of Suburbia to drugi track plyty. Do Jezusa z przedmiescia nakrecono teledysk, tak samo zreszta
jak do American Idiot. Piosenka jest bardzo dluga i sklada sie z kilku czesci, moznaby z niej ulozyc 2 albo i 3 piosenki.
Szkoda, ze tak nie postapiono bo piosenka momentami nusdzi i zdecydowanie sie dluzy. Trzeci w kolejnosci jest Holiday.
To powrot do stylu z pierwszego kawalka. Utwor nieco slabszy od AI ale na wysokim poziomie. Boulevard of broken dreams to moj kolejny faworyt tej plyty.
Dobra robota od poczatku do konca. Kompozycja z najwyzszej polki. Przy okazji ciekawe spostrzezenie - do wszystkich 4 pierwszych kawalkow nakrecono teledyski.
Are We the Waiting to pierwszy niesinglowy utwor. Nie dziwie sie bo wyraznie odstaje od reszty. St. Jimmy to czysty punk rock.
Powrot do korzeni. Prezentuje sie niezle. Give Me Novacaine jest zdecydowanie spokojniejszy. Na pierwszym planie jest perkusja dopiero pozniej wchodzi glosna gitara.
Przyzwoita piosenka ale czegos brakuje, malo greenday'owy utwor. She's A Rebel - najkrotsza piosenka na plycie, moze to i lepiej ze nie trwa tyle co Jesus of Suburbia
bo tym razem nie obyloby sie bez przewijania do kolejnej piosenki, nie jest az tak zle ale taki utwor to tylko niepotrzebny wypelniacz.
Extraordinary Girl zaczyna sie orientalnym rytmem rodem z piosenek System of a Down. Pozniej juz niczego ciekawszego nie uswiadczymy.
Letterbomb zrowniez zaczyna sie dziwnie za to pozniej jest juz ciekawiej lecz niestety daleko tej piosence do ktorejkolwiek z pierwszych 4.
No i jesazcze piaty singiel z plyty, Wake me up When September Ends, udana ballada z fajna solowka, z ktorych Green Day przeciez nie slynie.
Homecoming to juz przedostatni utwor, szybko to przelecialo, trzeba przyznac ze plyty dobrze sie slucha. Homecoming jest najdluzszy na plycie.
Przebia nawet JoS. Jesli chodzi o jakosc to moze go nie przebija ale jest utrzymany w podobnym klimacie i mozna powiedziec ze te utwory sa rownie dobre.
Na koniec Whatsername, nic specjalnego, ale nie zmienia to obrazu plyty, ktora dzieki kilku wyjatkowym piosenkom zapada w pamiec na dobre.
Najlepsza plyta Green Day.

8/10


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
demolka




Dołączył: 04 Wrz 2007
Posty: 518
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Siedlce

PostWysłany: Pią 19:22, 14 Wrz 2007    Temat postu:

Ja właśnie też się z tym zgodzę,poczatek płyty jest zajefajny,ale potem jakoś spada właśnie z powodu tych wypełniaczy Confused ale i tak jest milusia;)

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cr3Zp0
Administrator



Dołączył: 31 Sie 2007
Posty: 600
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Siedlce

PostWysłany: Sob 12:54, 22 Wrz 2007    Temat postu:

Kruqu napisał:
ja bym proponował zebuś Crezpo napisał recenzje pierwszej płyty wykonawcy black metalowego [sam nagral cala plyte tzn perkusja gitara bas wokal] Burzum'a.



problem w tym ze Burzum nagral kilka plyt, ktora chcesz?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kruqu




Dołączył: 03 Wrz 2007
Posty: 287
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 4/5
Skąd: siedlce piaski kolejówka

PostWysłany: Sob 13:07, 22 Wrz 2007    Temat postu:

Pierwsza. Tak ktorą nagrał sam.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cr3Zp0
Administrator



Dołączył: 31 Sie 2007
Posty: 600
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Siedlce

PostWysłany: Pon 20:49, 15 Paź 2007    Temat postu:

Hey - Fire



Niestety najwyrazniej los chcial abym nie napisal tej recki. Podczas pisania ostatniego zdania recenzji kopmuter bez powodu sie zresetowal co oczywicie zaowocowalo utrata calego tekstu.
Zdecydowalem ze zamiast probowac odtworzyc moje wypociny opowiem w skrocie o tym krazku. Poczatek plyty prezentuje sie bardzo mizernie. Denerwuje tez troche fakt ze polskie teksty przplatane sa angielskimi a wlasciwie na odwrot.
Na szczescie w polowie plyty pojawiaja sie takie piosenki jak Zazdrosc czy Moja i Twoja Nadzieja, ktore zdecydowania podwyzszaja poziom tej plyty. Pozniej wlasciwie juz do konca jeste niezle, ale bez rewelacji.
Kilka bardzo udanych solowek i ciekawych riffow, niestety najczesciej wiele do zyczenia pozostawia wokal Kasi Nosowskiej. Pewnie wiele osob oburzy sie jak moge krytykowac Nosowska ale poprostu jej sposob spiewania mi sie nie podoba.
Co innego teksty np. Teksanski, stoja na najwyzszym poziomie. Plyta spojna ale monotonna, nie zaskakuje praktycznie wcale.
Spodziewalem sie czegos lepszego, gdyby nie kilka piosenek wybijajacych sie ponad przecietnosc ocena bylaby jeszcze nizsza.

4/10


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
demolka




Dołączył: 04 Wrz 2007
Posty: 518
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Siedlce

PostWysłany: Śro 17:27, 17 Paź 2007    Temat postu:

Nikt się nie obrazi za krytykę Nosowskiej,bo za nią i jej twórczością nie przepadam Razz

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Rancia




Dołączył: 02 Wrz 2007
Posty: 56
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 1/5
Skąd: Lwówek Śląski

PostWysłany: Śro 20:19, 17 Paź 2007    Temat postu:

ja tam lubie sobie nieraz posłuchać Hey:) "moja i twoja nadzieja", "zazdrość", "teksański" czy "list" - to piosenki, które wprowadzają mnie w dobry nastrój Very Happy

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
ZonZol




Dołączył: 03 Wrz 2007
Posty: 87
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: taradajki xD

PostWysłany: Nie 10:51, 21 Paź 2007    Temat postu:

a ja bym zaproponowała Rootwater "Limbic system" SmileSmile

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kruqu




Dołączył: 03 Wrz 2007
Posty: 287
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 4/5
Skąd: siedlce piaski kolejówka

PostWysłany: Nie 16:21, 21 Paź 2007    Temat postu:

A Burzuma nadal brak.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cr3Zp0
Administrator



Dołączył: 31 Sie 2007
Posty: 600
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Siedlce

PostWysłany: Nie 16:29, 21 Paź 2007    Temat postu:

nie odpowiadam za tempo sciagania sie plyt ale burzum jest w nastepnej kolejnosci, potem rootwater albo zalegly MCR

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cr3Zp0
Administrator



Dołączył: 31 Sie 2007
Posty: 600
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Siedlce

PostWysłany: Czw 22:32, 20 Gru 2007    Temat postu:

Burzum - Burzum





Po dlugiej przerwie czas na kolejna recke.
Tym razem bedzie to Burzum i jego plyta z 1992 roku zatytulowana poprostu Burzum. Jednak zanim przejde do sedna musze przyblizyc historie Varga Vikernesa, lidera i jedynego stalego czlonka Burzum. A historia ta jest bardzo ciekawa, otoz Varg ( pseudonim Count Grishnackh) gral kiedys w Mayhem, blackmetalowym zespole z norwegii. Dzialy sie tam rozne dziwne rzeczy jak chociazby samobojstwo wokalisty Pera Yngve Ohlina, pseudonim... "Dead", czlowieka zafascynowanego okultyzmem i smiercia. Czlonkowie Mayhem nosili pozniej amulety z jego czaszki a zdjecia zwlok "Dead'a" znalazly sie na okladce jednej z ich plyt. Nastepnie zginal glowny kompozytor i gitarzysta Mayhem - Oystein Aarseth znany także pod pseudonimem "Euronymous", komunista i satanista, zginal z reki Varga.
Na skutek konfliktu miedzy nimi Aarseth został dwadzieścia trzy razy pchnięty nożem przez Vikernesa. Varg trafil do wiezienia i siedzi tam do dzis. Po śmierci Aarsetha pozostali członkowie Mayhem kontynuowali nagrania i wydali album De Mysteriis Dom Sathanas. W 2003, gdy Vikernes odbywał wyrok w zakładzie karnym o obniżonym rygorze, uciekł z więzienia. Następnego dnia ciężko uzbrojony i w skradzionym samochodzie został złapany dzięki zorganizowanej akcji policyjnej. Jak w takim razie Varg wydal 7 plyt i stal sie ikona black metalu? Nagrywal siedzac w wiezieniu. Spiewal, gral na gitarze, gitarze basowej perkusji i klawiszach. Ale przejdzmy do recenzji:
Plyte rozpoczyna "Feeble Screams From Forests Unknown". Mimo wielu zmian tempa perkusja strasznie meczy sluchacza, riffy calkiem przyjemne, wokal... tego mozna bylo sie spodziewac, sa to skrzeczace wyziewy Varga, ciezko to nazwac wokalem. Nie przepadam za tego typu muzyka ale zachowujac obiektywizm przyznam ze fanom moze sie spodobac. "Ea, Lord Of The Depths", zaczyna sie ciekawie ale znow perkusja jest zbyt monotonna. Jak sie pozniej okazuje riff rowniez powtarza sie w nieskonczonosc a ten kto rozszyfruje choc slowo ze skrzeku wokalisty zasluguje na duuuze piwo. Na szczescie zanim zasnalem pojawila sie solowka, ktora troche urozmaicila ta kompozycje, niewiele dalej piosenka sie zakonczyla co jeszcze bardziej mnie ucieszylo. Trzeci track to "Black Spell Of Destruction" no i tu przynajmniej na poczatku cos sie dzieje, gdyby nie piekielne wyziewy Varga daloby sie tego sluchac. "Channelling The Power Of Souls Into A New God". Bardzo dlugi tytul, na szczescie nie tak dlugi jest ten utwor. Bardzo spokojny, nastrojowy ale nudnawy, mimo wszystko jak dotad najlepszy na tym CD. "War" to z kolei najkrotszy tytul. Piosenka tez krotka.
Ale nie dlugosc sie liczy. Partie gitary bez zarzutu, solowka na najwyzszym poziomie, wokal...jak zwykle, perkusja nawet przyjemna. Jeden z lepszych numerow na plycie. "The Crying Orc" to niecala minuta ciekawej kompozycji tylko i wylacznie gitarowej, ciekawy przerywnik. W "A Lost Forgotten Sad Spirit" znow przeszywa nas wszechobecna podwojna stopa, to chyba ona nadaje monotonnosci piosenkom Burzum. Piosenka dluuuuga, ponad 9 minut, troche za dlugo. "My Journey To The Stars" zaczyna solowka, pozniej mamy gwaltowne przyspieszenie i tak wlasnie powinno to wygladac, podroz do gwiazd tez jest dluga ale taka podroz musie swoje zajmowac. Szkoda ze szybkie tempo zwalnia i pozostaje juz tylko okropna stopa. Pozniej jeszcze kilka razy mamy przyspieszenia i zwolnienia ale z kolei riff rzadko sie zmienia, sluchajac mozna wpasc w jakis trans ale pewnie wlasnie o to w tym wypadku chodzi. Plyte zamyka "Dungeons Of Darkness". Mroczne pozegnanie ze sluchaczem, napiecie narasta, jakby zblizal sie wybuch, katastrofa, ciekawe odczucie, szczegolnie w ciemnosciach i ze sluchawkami na uszach. W koncowce pojawiaja sie jeszcze podmuchy wiatru i nagle nastaje spokoj, slychac tylko jeki jakiejs bestii, mysle, ze to tak naprawde najwieksze dzielo tej plyty, dziala na wyobraznie.

Ocena 3/10


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Cr3Zp0 dnia Czw 22:38, 20 Gru 2007, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Within




Dołączył: 04 Paź 2008
Posty: 50
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Śro 18:54, 15 Paź 2008    Temat postu:

MOONSPELL - Darkness And Hope

Utwory: Darkness And Hope; Firewalking; Nocturna; Heartshaped Abyss; Devilred; Ghostsong; Rapaces; Made Of Storm; How We Became Fire; Than The Serpents In My Hands

Ocena: 9


Po dobrym "Irreligious" zupełnie straciłem nadzieję na to, że Moonspell wzniesie się jeszcze raz na wyżyny. 5 lat nagrywania badziewia to nie w kij dmuchał, a spisywanie na straty tak wielkiego zespołu nawet przez największych fanów to ogromna porażka. Lecz Portugalczycy wzięli sobie wszelkie uwagi do serca i nagrali 10-kawałkowego długograja, który miał na celu przekonanie wszystkich, że kapela przeszła poważną metamorfozę i to dopiero początek ich świetności na scenie black metalu. Według mnie, udało im się.

Tym razem spotykamy się z 59-minutami całkowicie pokręconego metalu. Bo co prawda, mało to wszystko ma wspólnego ze swoistym blackiem (growl występuje sporadycznie), ale brzmi genialnie. Momentami słychać avantgardę i inspiracje "La Masquerade Infernale" Arcturusa, co również uznaję za ogromny plus. Niezwykła melodyka, pokręcone sample sprawiają, że czasami, aż ciężko połapać się w głównej konstrukcji albumu. Utwory typowo progresywne biją każdą piosenkę nowych Opethów na ryj, a to już nielada sztuka. Jak zwykle Fernando uracza nas swoim specyficznym wokalem, który trudno pomylić z jakimkolwiek innym. Ciężko wyrazić to, co czuje słuchacz, gdy wałkuje tę płytę poraz kolejny, bo naprawdę, można jej słuchać na okrągło zarazem odkrywając na nowo.

Ten album jak dla mnie jest bez wad, ale to może z miłości do tejże kapeli. Nie daje co prawda kopa jak "Wolfheart" czy "Irreligious", bo nie o to w niej akurat chodzi, ale z czystym sumieniem mogę ją postawić właśnie obok nich. Gorąco polecam.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Within dnia Nie 0:00, 23 Lis 2008, w całości zmieniany 8 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Within




Dołączył: 04 Paź 2008
Posty: 50
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Śro 19:55, 15 Paź 2008    Temat postu:

INFERNAL - Infernal

Utwory: Requiem (The Coming Of The Age Of Satan); Wrath Of The Infernal One; Storms Of Armageddon; Under The Hellsign

Ocena: 9


Dość obojętnie podchodziłem do zespołu mimo to, że pochodzeniem jego jest mroźna, bojownicza Szwecja. Zatem pierwszą czynnością była weryfikacja składu. I stał się cud: ludzie z ukochanych kapel (Dark Funeral, Necrophobic, War, Gorgoroth, Dawn, Dissection) zebrali się, by wspólnie stworzyć coś genialnego, co byłoby uwieńczeniem długoletnich starań nad innymi zespołami.

Tematem tekstu jest 16-minutowa EPka ('99) składająca się z 4 krótkich, acz konkretnych kawałków. No i zaczęło się. Samo wejście to istne piekło z konstrukcją techniczną. Nie zaznamy ni chwili ciszy, ni spokoju. Zero jakichkolwiek bzdurnych wejść, spokojnych klimatycznych zagrywek, czy innego pierd***nia. Typhos drze ryja na medal, gitary brzmią typowo blackowo, a perkusja składa się z walenia w dwa bębny na zmianę, czasami wplatając w to soczysty blast. A to wszystko otoczone cudownym brudem, którego nie powstydziłby się sam Varg czy Nocturno. Klimatu nie napotkamy tu za grosz, ale coś ta EPka ma w sobie, co skłania do ponownego przesłuchania i kolejnego, i kolejnego... Lecz nie wszystko jest idealne. Kapela po wydaniu dwóch EPek i jednego Splita (with Dark Funeral) doczekała się split upu, co jest potężnym ciosem po tak doskonale nagranej rzeźni, dla każdego blackowca.

Więc jeśli lubisz od czasu do czasu zjeść kota, podpalić kapliczkę (nie od kościołów Varg zaczynał Wink) - to zamiast tego polecam zostać w domu i poświęcić czas tej niedługiej, lecz potężnej płytce. Ave!


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Within dnia Sob 23:57, 22 Lis 2008, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Within




Dołączył: 04 Paź 2008
Posty: 50
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pią 20:09, 17 Paź 2008    Temat postu:

NAGLFAR - Harvest

Utwory: Into The Black; Breathe Through Me; The Mirrors Of My Soul; Odium Generis Humani; The Darkest Road; Way Of The Rope; Plutonium Reveries; Feeding Moloch; Harvest

Ocena: 9


"Harvest" to już druga długogrająca płyta z Kristofferem "Wrath" Oliviusem na wokalu. Dawne czasy specyficznego krzyku, który rozbrzmiewał z ust Jensa Rydena już dawno minęły, a nam pozostało tylko pogodzić się z faktem, że już nigdy nie wrócą. Niepewność przed włożeniem płyty do odtwarzacza jest w zupełności zrozumiała, bo "Pariah" zdobył wiele nagannych opinii. Nic dziwnego, skoro stary Naglfar zaliczał się do czołówki światowego melodyjnego black metalu, a ktoś kto nigdy nie miał dużego doświadczenia z wokalem, nie może udźwignąć tak wielkiego tytułu. Ale, ale - Wrath ostatniego słowa nie wypowiedział i od poprzedniczki, "Harvest" różni się co najmniej dwoma klasami. I jestem wręcz zmuszony by to powiedzieć: nowy twór szwedzkiego Naglfara można postawić obok samego "Sheol"!

Trzeba porzucić wszelkie sentymenty i pognać do sklepu po własny egzemplarz płyty. "Pariah" charakteryzował się typowo "puszkowym" brzmieniem, co na konstrukcje utworów działało negatywnie. Mało pomysłowe sample, scream wykonywany na siłę – na myśl przychodziły czyny samobójcze. Lecz teraz nie doświadczymy ni krztyny nudy. Mimo, że trwa tradycyjne 45 minut (dziewięć utworów), każdy kawałek jest unikalny, niepowtarzalny - Kristoffer ruszył głową i dał dużą dawkę doskonałego black metalu. Znakomite riffy ("Into the Black", "Breathe Through Me", "Way of the Rope", "Feeding Moloch", "Harvest"), oryginalne partie oraz wyraźna i potężna perkusja to najważniejsze cechy albumu. Największe poszanowanie dla perkusisty (Mattias Grahn), który słyszalnie dał z siebie wszystko (równe tapy, a to co robi w utworze "Harvest" to przechodzi największe oczekiwania). Szwedzi tym razem nieco zwolnili tempo i pogrzebową melodyką miażdzą w każdym momencie pozostawiając po sobie pył.

Więc jeśli liczysz na potencjał i tego Naglfara z "Vittry" i "Sheola" to zalecam udanie się do sklepu po zakup krążka... a zawód zostawmy na "Pariah" z myślą, że będzie już tylko coraz lepiej.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Within dnia Sob 23:54, 22 Lis 2008, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Within




Dołączył: 04 Paź 2008
Posty: 50
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pią 21:49, 31 Paź 2008    Temat postu:

AL SIRAT - Warhead

Utwory: Primal Right; Pilgrim; Ask Yourself; Fall; Warhead; No Harmony; Oprawca; Alert!; Not About You; Bezego

Ocena: 4


O Al Sirat usłyszałem jakieś dwa lata temu, lecz nie było mi dane się z nimi zapoznać. Ostrołęccy chłopcy mają na koncie trzy długograje, dwa dema i jedną epkę.

Odrzucał mnie od nich jako taki fakt, że mają się w klimacie oldskulowego thrash (""""death"""") metalu. Lecz przemogłem się i zdobyłem ich nową produkcję z 2007 roku, która nosi oryginalny tytuł Warhead.

Jako, że nie jestem zbytnim zwolennikiem thrashowego plumkania do Al Sirat się w miarę przekonałem. Wbrew oznacznikom i rangom chłopaki grają z niezwykłą świeżością i przejrzystością. Ciężkie gitary uraczą nas nieraz. Gitarzysta nasuwa po gryfie skomplikowane kombinacje jak opętany, bardzo przemyślana i ładnie wyeksponowana perkusja robi dobre wrażenie, a sam wokal prezentuje się jedynie średnio. Płyta trwa prawie pięćdziesiąt minut, a to według mnie bardzo długo jak na thrash/death metal. Na front wychodzi dziesięć utworów, niektóre ekspresyjne i dynamiczne, niektóre zaś bardzo wolne, a wręcz powiedziałbym nużące. Album otwiera mocno "staro-szkolny" "Primal Right", trwający - o całe szczęście - ponad cztery minuty. Następnymi kawałkami na zestawieniu są dość rytmiczny "Pilgrim", hipnotyzujący, a momentami nawet schizowy "Ask Yourself", bardzo łapliwy "Fall" (i na pewno jeden z ciekawszych numerów), szybki "Warhead", melodeathowy "No Harmony", pokręcony "Oprawca", techniczny "Alert!", dość drażniący (nie wiem czemu, ale zwyczajnie wkurza mnie takowe podejście do wokaliz, jakie prezentuje tu wokalista) "Not About You" oraz harmoniczny "Bezego". Chociaż ten ostatni numer ma najmniej wspólnego ze zwykłym ciętym thrashem, najbardziej mi się spodobał ze względu na swój pomysł i urok. Rzecz biorąc, płyta jest mocno średnia. Dziwi mnie w dodatku oznaczenie thrash/death. Nie usłyszałem przez całą płytę ani jednego dźwięku chociaż podchodzącego pod growl, teksty zaś traktują bardziej o nietypowej codzienności. Więc gdzie ten death? Jak już wspominałem sporo techniki i czasami dobrych pomysłów ratuje zespół, bo inaczej byłoby krucho. Jak dla mnie, słuchacze nie potrzebują kolejnego, byle-jakiego thrashu z paroma oryginalnymi pomysłami.

Al Sirat jest zespołem dobrym. Umiejętności członków robią wrażenie, ale chętnie usłyszałbym wokalistę w repertuarze growlowanym. Kwestia gustu. Zaś od siebie polecam poznać kapelę od jej początków, a nie od nowej produkcji, bo kto wie, może grali inaczej? Tak czy siak, ten album jest do przesłuchania na 3-4 razy i odłożenia na półkę. Dla thrashowców - polecam, dla lubiących śmiertelne riffy, miażdzące wokale - odradzam.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Within dnia Sob 23:52, 22 Lis 2008, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cr3Zp0
Administrator



Dołączył: 31 Sie 2007
Posty: 600
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Siedlce

PostWysłany: Sob 12:51, 01 Lis 2008    Temat postu:

Bardzo przyjemne granie, chetnie wybralbym sie na ich koncert. Nie slysze specjalnie tu ani oldschoolu ani death metalu. Nie wiem skad wziales okreslenie death/thrash bo sam zespol na swoim myspace okresla sie jako "Metal / Thrash / Muzyka progresywna". Maniera wokalisty moze denerwowac ale slyszalem gorszych w bardziej znanych zespolach. Pozdro.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Within




Dołączył: 04 Paź 2008
Posty: 50
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Nie 21:20, 02 Lis 2008    Temat postu:

w metal-archives oznaczeni sa jako thrash/death Smile

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Within




Dołączył: 04 Paź 2008
Posty: 50
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Nie 21:21, 02 Lis 2008    Temat postu:

MOURNING BELOVETH - Dust

Utwory: The Mountains Are Mine; In Mourning My Days; Dust; Autumnal Fires; All Hope Is Pleading; Sinistra [hidden track]

Ocena: 10


Mourning Beloveth to irlandzka formacja grająca zabójczy doom/death. To co chłopaki tworzą, jest instrumentalnym ideałem, a sami członkowie to prawdziwi wirtuozi. Z Mourning Beloveth zapoznałem się przypadkowo, gdyż nigdy za "surowym" doomem nie przepadałem. Pewnego dnia złapała mnie chęć na coś wolnego, potężnego a zarazem głębokiego. Trafiłem na stronę irlandzkich doomowców i po przesłuchaniu długiego, aczkolwiek zupełnie nie nużącego, utworu odleciałem myślami, że trzeba jak najszybciej zdobyć jakieś dzieło tejże formacji. Trafiłem na "Dust". I według samego siebie, nie mogłem lepiej trafić.

Mourning Beloveth to zespół grający z sercem. Mimo, że jest to typowy toporny i cholernie niski doom, ma tę werwę i polot. Płyta otwiera się dla nas na czystowokalnym "The Mountains Are Mine" (9:28 ), który hipnotyzuje i pozwala na odkrywanie najdalszych zakątków naszego umysłu. Album prowadzi nas przez sześć długich kawałków, na którym jeden utwór przeskakuje drugi tworząc coraz to doskonalsze dzieło. Jak już wcześniej wspominany "The Mountains Are Mine" rozpoczyna bitwę, tak melancholijny i instrumentalny "Sinistra" ją kończy. Przez ten cały czas będziemy uraczeni idealną współpracą perkusji i gitar "In Mourning My Days", cholernie podręcznikowym "Dust" (zarazem najdłuższym i najciekawszym numerem na tym zestawieniu), smutnym i topornym "Autumnal Fires" oraz melodyjnym z domieszką folku "All Hope Is Pleading".

Największym atutem wydawnictwa, jak i samej kapeli, jest zapewne growl, który swoją niskością bije niejedną brutal death metalową formację. Po czysty ryk, aż po momenty "bulgoczące" i tak przez mocną godzinę. Oprócz ekstremalnych wokaliz usłyszymy również progresywny śpiew, który także został idealnie wpasowany do odpowiednich sytuacji. Akcja toczy się swoim tokiem, a my przesłuchując dzieła mamy wrażenie, że to sprawnie połączona całość, która tworzy w pewnym sensie opowieść. Co do instrumentalizacji też nie jest tu zbytnio ubogo. Ciężkie gitary i świetnie wyeksponowana perkusja zadziwiają, a dodać do tego jeszcze jakiś mięsisty efekt pokroju "nastającej zagłady" czyni tę płytę idealną. Idealną pod każdym względem. I dziwi mnie fakt, że chłopaki nie pokusili się jeszcze o współpracę z samym Regain czy Napalm, bo śmiało Mourning Beloveth można postawić obok takich sław jak Ahab czy chociażby Doom:VS. Własny styl mocno słychać podczas każdego utworu, co uniemożliwia pomylenie ich z innymi formacjami i to jest piękne.

Oryginalność, unikalność, klasa – to serwuje nam "Dust". Zero jakichkolwiek zabaw z bzdurnymi chórkami, śmiesznymi klawiszami czy innymi dziwadłami. Mourning Beloveth to klasa sama w sobie. Każdy szanujący się grzesznik, kochający black, death, a tym bardziej doom, powinien sięgnąć po album, bo grzechem niewybaczalnym jest zupełna obojętność do zespołu. Ogromnie polecam.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Within dnia Sob 23:50, 22 Lis 2008, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Within




Dołączył: 04 Paź 2008
Posty: 50
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Nie 21:25, 02 Lis 2008    Temat postu:

ULVER - Bergtatt - Et Eeventyr I 5 Capitler

Utwory:
Capitel I : I Troldskog Faren Vild; Capitel II : Soelen Gaaer Bag Aase Need; Capitel III : Graablick Blev Hun Vaer; Capitel IV : Een Stemme Locker; Capitel V : Bergtatt - Ind I Fjeldkamrene

Ocena: 9


Ulver... Ulver to norweska formacja grająca wszystko. Od wczesnego blacku, przez folk, aż po soundtracki na rzecz sceny filmowej. Lecz cofnijmy się czternaście lat wstecz, by odkryć czar i magię albumu "Bergtatt – Et Eeventyr I 5 Capitler".

Jak już wcześniej wspominałem, Ulver to kapela, która odnajdzie się w każdej sytuacji. Podobnie jest z blackiem, który reprezentują i prezentują na "Bergtatt". Słuchając zostaniemy uraczeni ponad półgodzinnym black metalem z najszczerszego złota, z najszczerszej Norwegii. Pierwsze skojarzenie "Czyżby ludzie odpowiedzialni za Drudkha?" będzie jak najbardziej trafne. Nie, nie, żaden członek Ulvera nie maczał palców w formacji Drudkh, aczkolwiek styl i estetykę mają bardzo podobną. Duża melodyjność utworów, folkową otoczkę słyszymy przez cały czas. Album podzielony jest na Pięć Aktów. Każdy akt odpowiedzialny jest, za każdy kawałek. Tak akt pierwszy wprowadza nas do mroźnej krainy wyimaginowanej przez Ulvera. To utwór z surowym blackowym pazurem i zarazem chórowym wokalem. Akt drugi zaczyna się folkowo, grany bez jakiejkolwiek cięższej instrumentalizacji, by chwilę później raptownie przejść na ten sam black z pazurem. Akt trzeci, czwarty, piąty... tym ciekawym hybrydowym stylem będziemy uraczeni przez całą płytę. W zespole za wokalizy odpowiadają wszyscy członkowie. Mam na myśli chórki i pomrukiwania, bo oczywiście za skrzek odpowiada już tylko jedna osoba. Co do screamu, moim zdaniem, Garm sprawdza się tu genialnie. Niby zero specyficzności, ale czuć w tym, podobnie jak w samej muzyce, pazur i zaangażowanie.

"Bergtatt" to album wielki. Nie zaznamy rewolucji, bo nie o to w tym chodzi. Ewolucja – i owszem. Bo ciężko znaleźć podobny i tak magnetyzujący album jak ten. Podstawa dla każdego blackowca i nie tylko.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Within dnia Sob 23:48, 22 Lis 2008, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Within




Dołączył: 04 Paź 2008
Posty: 50
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pon 13:08, 03 Lis 2008    Temat postu:

TWIN OBSCENITY - Where Life Touches None

Utwory: Dark Millenium's End; When The Chains Are Broken; Enchanted By The Empress' Beauty; Like The Death Of A Sorceress; Tribute To Mortality; The Infernal Dance Of Prince Kaleth; Dreams Of A Holocaust Night; Revelations Of Glaaki; Where Light Touches None

Ocena: 7,5


Po sześciu latach istnienia, Twin Obscenity w końcu wypluwa na świat bękarta zatytułowanego "Where Life Touches None". Jeśli spodziewacie się milusich, prosto przedstawionych melodii to mocno się zawiedziecie, bo płyta jest mocno ukraszona w łagodne momenty. Co też nie oznacza, że nie usłyszymy jakiejś chwytliwej melodyki. Twin Obscenity ma do siebie to, że gra bardzo stonowanie: true blackowcy zakochają się w zwrotkowej łupaninie i namiętnej napierdzielaninie po garach, zaś ci bardziej wytrawni w chórowych kobiecych wokalizach i majestatycznych melodyjnych samplach. Przez niecałe 40min. Będziemy uraczeni dosyć prymitywnym black metalem, lecz z dziwnym stylem, który dowartościowuje tę płytę. Lecz nie oznacza, że album jest zupełnie bez wad. Jest bardzo nierówny i mało oryginalny. Od piątego utworu "Tribute To Mortality" zostajemy nakierowani na riffy z czystego death metalu! Wokalizy zmieniają się z ryku na skrzek jak opętane bez składu i ładu. Niezrozumiałe dla mnie było to zrezygnowanie z blacku w połowie płyty. Czyżby formacji zabrakło pomysłów na kolejne kawałki? Co do deathu, kończy się na tym samym kawałku, a od kolejnego "The Infernal Dance Of Prince Kaleth" powraca black metal w najczystszej postaci. Na dobry koniec, wychodzi na front melancholijno-folkowy tytułowy utwór.

Jak dla mnie "Where Life Touches None" to płyta dobra. Gdyby było nieco mniej eksperymentów gatunkowych, byłoby o piekło lepiej. Ja zatem, zabieram się do przesłuchiwania ich kolejnego wydawnictwa "For Blood, Honour And Soil".


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Within dnia Sob 23:45, 22 Lis 2008, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Within




Dołączył: 04 Paź 2008
Posty: 50
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 21:59, 11 Lis 2008    Temat postu:

EMETH - Reticulated

Utwory: Eleven; Fallacy Of Reason; Karmic Impediment; Heteronomy Of The Will; Concentric Diversions; Predestined To Persevere; Order From Chaos; Synoptical Incoherence; Nescentia

Ocena: 7


Emeth to mało znana formacja pochodząca z Belgii. Chłopaki oscylują w death i brutal death metalu. Płyta "Reticulated", to płyta nietypowa. Śmiało można ich przyrównać do szwedzkiego Meshuggah, który pomimo gatunku post-thrashu, grają zupełnie coś nowego, zupełnie nieznanego i bardzo oryginalnego. Podobnie jest z Emeth.

Album "Reticulated" i styl, jaki jest na nim zawarty, przekracza najbardziej awangardowe horyzonty sceny metalowej. Niby mamy tu zwykłą sieczkę, która trwa ponad 30 minut (9. pozycji), ale za to sieczkę, w której można doszukiwać się głębi. Nie mówię tu o dziele wybitnym a la Arcturus, ale o czymś, co pozwala na chwilę idealistyczną. Płyta ma wnętrze, momentami doprowadza do obłędu i czystej schizofrenii, lecz wciąga. Ma tę niezwykłą otoczkę, która tworzy nową tabelę z nowym podgatunkiem. Zwykła młócka, a cieszy. Poza tym, ciekawie brzmią tutaj pauzy, które praktycznie są co chwilę. (duże podobieństwo do dzieł wcześniej wspomnianego Meshuggah) Smakowicie zagrane tapy, chaotyczne bębny, pokręcone gitary - to wszystko tworzy niezwykle chory klimat. Dodajmy do tego jeszcze krzykliwy wokal, który rzadko występuje w brutalnym deathu i mamy diabelsko pogiętą muzykę. Lecz jak zwykle, każdy pozytyw ma jakiś negatyw. Wbrew temu, że jest tu naprawdę unikalnie, to jest bardzo monotonnie. Kawałki są praktycznie na jedno kopyto, gdyby nie tytuł mógłbym przyrzec, że słucham tego samego w kółko. Brak jakichś ciekawszych intro, outro; wszystko ogranicza się do ostrych i mocnych bębnów, które zazwyczaj wchodzą zaraz po rozpoczęciu utworu. Na całe szczęście album jest idealnie dograny czasowo, więc mamy tu płytę w sam raz - ni za długą, ni za krótką.

"Reticulated" to kwadratowa, cholernie dziwna i schizowata płytka. Jeśli masz ochotę na coś oryginalniejszego i - najważniejsze - "innego" to polecam. Zaś jeżeli lubujesz się w muzyce standardowej i boisz się eksperymentów... to pozostało mi rzec: okrążaj ten album dużym łukiem.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Within dnia Sob 23:43, 22 Lis 2008, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Within




Dołączył: 04 Paź 2008
Posty: 50
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 14:42, 18 Lis 2008    Temat postu:

SACRILEGE - The Fifth Season

Utwory: Summon the Masses and Walk Through the Fire; Sweet Moment of Triumph; Nine Eyes of Twilight; Feed the Cold; Fifth Season; Moaning Idiot Heart; Dim with Shame; Seduction Nocturne; In Winter Enticed; Sorg

Ocena: 9


Jakiś czas temu porzuciłem nadzieje, że będę jeszcze kiedykolwiek fanem szwedzkiego melodyjnego deathu. Lecz Sacrilege to zmieniło. Kapela pochodząca ze Szwecji reprezentuje gothenburskie granie - co mówi samo za siebie: to strzał w dziesiątkę.

Sacrilege to wysoki poziom estetyki i tradycji. Wydali 2 długogrające krążki po czym przeszli na status "changed name". Jak wiadomo, nie duży dorobek zdobi zespół sam w sobie, a jakość, która tu jest na najwyższym poziomie. Ale wróćmy do samej zawartości. Przez ponad 40min. będziemy uraczeni 10. utworami, które są piekielnym kopem (w teraźniejszości chyba jedynie Dimension Zero wkłada taką moc i zaangażowanie w kawałki) i miażdzeniem kości. Porywające melodie, bardzo stonowane nie wybijają się nachalnie ponad całokształt grania, lecz dają nam jedynie takie bardzo przyjemne momentami mocno folkowe tło. Głównie gitary są tu charakterystyczne, bo wiadomo - Gothenburg. Zero tu jakichkolwiek klawiszy, elektroniki, śmiesznych dialogowych i klimatycznych wstawek. I to się w tym ceni. To, że to nie pieprzenie się z instrumentami i granie smutów podkreślających urok albumu. Ten album ma swój urok. Urok szwedzkiego i nieprzeciętnego walenia w struny i bębny.

Płyta plasuje się na wysokie miejsce, również ze względu na szeroko pojętą przebojowość. Co kawałek to chwytliwa melodia, którą nucimy przez resztę dnia. Czy to będzie pozytyw dla lubiących bezpardonową sieczkę? Owszem. Ostre i mięsiste granie z polotem. Czego więcej chcieć? Poza tym, na wokalu usłyszymy garowego Flamesów, co jest dość dużym zaskoczeniem. Daniel skrzeczy lepiej niż sam Anders i to on powinien zająć miejsce na vocalu w flakesach.

Zastępca At The Gates? Według mnie tak, ale niestety kapela, aż tak daleko nie zaszła. Zwykły brak szczęścia oraz znajomości, którymi prowadził się Tompa z ATG. Bez względu na wszystko, miło jest posłuchać czegoś, czego szukało się tyle czasu.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Within dnia Sob 23:41, 22 Lis 2008, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Within




Dołączył: 04 Paź 2008
Posty: 50
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 23:28, 22 Lis 2008    Temat postu:

MAYHEM - Wolf's Lair Abyss

Utwory: The Vortex Void Of Inhumanity; I Am Thy Labyrinth; Fall Of Seraphs; Ancient Skin; Symbols Of Bloodswords

Ocena: 9


Druga, mieszcząca 5. utworów, epka, która zasługuje na szacunek nie tylko zwolenników tejże pechowej kapeli, lecz również ukłony ze strony wszelakiej maści słuchaczy metalu. Bo można Mayhemu nie lubić, nie słuchać, ale nie szanować nie wypada.

W 1997 Mayhem wchodzi do studia w celu nagrania ponad 20-minutowej black metalowej poezji z najszczerszych zakątków Norwegii. Wraz z krążkiem wkracza nowy wokalista Maniac, tym samym zastępując Deada. Reszta składu specjalnie się nie zmieniła, oprócz dwóch nieboszczków - Deada i Euronymousa. Tymczasem Hellhammer dalej wyraźnie daje nam do zrozumienia i potwierdza tezę, że jest najgenialniejszym perkusistą; brudne aczkolwiek wybitne brzmienie gitar i niezwykle klimatyczne wokalizy Maniaca czynią tę minipłytę obowiązkowym materiałem.

Album zaczyna się na polu bitwy intrem "The Vortex Void Of Inhumanity". W tle słyszymy różnorakie instrumenty dęte, które sygnalizują szyki ofensywne. Zaś wszystko to owiane jest tajemniczością i post-futurystyczną otoczką. Po ponad 2-minutowym wyciszeniu i skupieniu wkraczamy w najczarniejsze dzieło Mayhemu. 4 utwory, które zupełnie zmienią naszą perspektywę na muzykę black metalową. "I Am Thy Labyrinth" uracza nas co chwilę chwytliwym riffem, któremu towarzyszą momentami chórki podkreślające melodykę. Kolejne kawałki coraz bardziej pozwalają nam wczuć się w melancholijny klimat i poczuć tę nienawiść muzyków do świata. Płytę można by było nazwać true black metalową sieką, lecz i tu znajdziemy chwile wyższe i odrobinę cichsze. Oto całe dzieło Mayhemu, formacji, która przeszła niejedno.

Jej jedynym minusem to to, że z perspektywy czasu mogę przyznać, że to ich nie-najlepszy krążek. Chociaż nowych albumów oklepanych kapel nie nabywam, szczerze wierzę w to, że długo jeszcze podest należy do nich i jedynie Darkthrone mógłby im zagrozić, lecz raczej tego nie zrobi.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Within dnia Sob 23:38, 22 Lis 2008, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
demolka




Dołączył: 04 Wrz 2007
Posty: 518
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Siedlce

PostWysłany: Nie 16:23, 23 Lis 2008    Temat postu:

ZANDERHAUS 36 I 6 [1997]

Sład: Janusz Radek - śpiew; Piotr Zander - gitary; Artur Malik - perkusja; Tomasz Martyński - gitara basowa; Robert Docew - instrumenty klawiszowe

Utwory: Zła krew, Do Ciebie wciąż płynę, 36,6, fantom, Mr. Harley, Brzydkie dzieci, Demon władzy, Byleś była moja, Zapomniany sekret, C.D.N, My ludzie z Atlantydy, Zanderhaus(instr), Brzydkie dzieci (akustycznie)

Ocena: 8/10

Zrobię coś, czego w życiu się po sobie nie spodziewałam- czyli zacznę promować (o dziwo) polską muzykę. Chcę przybliżyć Wam muzykę już starego i dawno nie istniejącego zespołu Zanderhaus. "36 i 6" to jest ich jedyny album.Z resztą bardzo trudno dostępny.
Liderem grupy jest Piotr Zander lepiej znany z formacji Lombard. O wokaliście mogę powiedzieć tyle,że byłam bardzo zaskoczona,gdy się dowiedziałam,iż jest nim Janusz Radek. Widziałam go nie raz w telewizji, kojarzyłam go raczej ze śpiewaniem na festiwalach piosenki aktorskiej itp,a nie brykającego w długich włosach.Zonk jakich mało,ale muszę przyznać,że świetnie dał sobie radę.
Hmm...ich muzyka ma się ku hard rockowi.Wiem,że melodyjny rock może nie jest wśród Was zbyt popularny,ale można ich spokojnie słuchać podczas małego odpoczynku pomiędzy black metalowymi kawałkami.
Pierwszy numer "Zła krew" jest świetnym wprowadzeniem do nastroju płyty.Od razu da się zauważyć,że teksty są do rymu,a w połączeniu z riffami,solówkami i wszystkimi melodiami łatwo wpadają w ucho. Kolejny utwór- "Do Ciebie wciąż płynę" promował tę płytę i tylko do niego nakręcono teledysk (jak najbardziej dostępny na youtubie). Sama mogę dodać,że jest całkiem niezły,aczkolwiek moją sympatię zdobyły inne kawałki. "36,6" jest jednym wielkim kontrastem-nastrojowe brzmienie łączy się z dramaturgią. "Fantom" z kolei powalił mnie na kolana- fantastyczny refren od razu szturmem wtargajacy do głowy i chcąc nie chcąc w niej zostaje.Idealnie wykonany. Tytuł kolejnego kawałka pasuje do nastroju jaki oddaje: "Mr. Harley"- trochę motorowego warkotu,chrypiącego głosu wokalisty i mamy gotowy zlot motocyklowy. "Brzydkie dzieci" jest nastrojową balladką, trochę smutku, współczucia,niezrozumienia...jakoś specjalnie mnie za serce nie chwyta,ale ukazuję nieco brutalnej rzeczywistości. "Demona władzy" można za to zadedykować wszystkim księżom,karierowiczom i innym takim.Numer niesamowicie melodyjny,zabawny i mający to "coś". Za to "Byleś była moja" jest niesamowicie gorącym,seksownym i namiętnym kawałkiem.Opowiada o małym desperacie napalonym na pewną dziewczynę-warto wysłuchać.Dlaczego dwa wcześniej wymienione kawałki nie zostały hitami? Nie mam zielonego pojęcia,choć moim zdaniem jest to ogromne olanie sprawy,bo są stokroć lepsze niż piosenki kręcącej tyłkiem Dody czy idolów przytapetowanych i przygłuchych nastolatek(chodzi oczywiście o Fella). "Zapomniany sekret" dośc oryginalny utwór,choć budzi we mnie mieszane uczucia. "CDN" jest z pewnością najgorszym i jedynym słabym punktem opisywanej płyty. W mojej opinii to jedna,wielka pomyłka. Przy "My ludzie z Atlantydy" można paść ze śmiechu,zabawna ironiczna historyjka ludzi zamieszkających legendarną Atlantydę,którzy skończyli pod wodą.A mieli nadzieję,że podbiją świat(szkoda,mogli uprzedzić załogę Piotra Kupichy...).Szalenie ciekawe riffy i solówki można wychwycić w instrumentalnym numerze "Zanderhaus",więc jak najbardziej polecam. Płytę zamyka akustyczna wersja "Brzydkich dzieci".Koniec nienajgorszy,ale mógł zostać sam "zanderhaus".
Podsumowując, ta płyta jest naprawdę świetnym,choć starym przedsięwzięciem.Fenomentalny głos wokalisty bezbłędnie komponuje się z muzyka.Szkoda,że to był tylko jednorozawowy wyskok,bo wszystko to jest na jak najbardziej przyzwoitym i całkiem wysokim poziomie.Naprawdę polecam!


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez demolka dnia Nie 21:17, 23 Lis 2008, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Within




Dołączył: 04 Paź 2008
Posty: 50
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Nie 20:49, 23 Lis 2008    Temat postu:

oo, w koncu ktos nowy w reckach ;p wkrotce moj kolejny tekst, lecz tym razem jakiegos gniota ;3

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Within




Dołączył: 04 Paź 2008
Posty: 50
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Nie 20:36, 08 Mar 2009    Temat postu:

Grave – Dominion VIII

Ocena: 10

Grave to szwedzki nosiciel muzycznej plagi, który zaraża swym repertuarem niczym bomba chemiczna. Wielu oldskulowych wyjadaczy narzeka, że nie wydali od podręcznikowych Into the Grave (1991) i You’ll Never See (1992) nic, co mogłoby przełamać złą passę zespołu. Grubo się mylą. Przez równe 16 lat, kapela wydawała lepsze, gorsze krążki, lecz zawsze na przyzwoitym poziomie. Lecz to nie spełniało wymogów publiczności. Lindgrena oświeciło i wpadł na jakże prozaiczny pomysł, by wyprowadzić na świat nowego rewolucjonistę w granicach death metalu, który przypomni i pokaże niedowiarkom, że on, wraz z ekipą potrafią jeszcze przekopać niejeden tyłek, niejednego słuchacza.

Dominion VIII, bo taki tytuł nosi ósme wydawnictwo szwedzkiego trio, przenosi nas do świetnego wieku dla zespołu. Po raz kolejny przeżyjemy tę miazgę, która towarzyszyła nam przy nastym przesłuchiwaniu fantasmagorycznego Into the Grave. Ola z niezwykłą precyzją połączył cholernie ciężkie i surowe dźwięki z nutką chwytliwości (Deathstorm, Bloodpath). Dosłownie każdy numer ma specyficzny motyw, dzięki któremu ciężko jest nie rozpoznać poszczególnych utworów, co w gatunku death metalu często jest problemem. Hipnotyczna siła opętańczego ryku Oli nieraz nas zaskoczy, a ciężar gitar zwyczajnie rozp**rdoli nasze wnętrzności. Ronnie, niczym automat, n***erdala w gary, aż miło. I to wszystko przez ponad 40. bitych minut (44:08 ). Te 44. mordercze minuty to 9. utworów, w dodatku dość długich, co jest rzadkim widokiem w oldschoolowym death metalu. Nawet Ola, jakby swoimi ostatnimi siłami, postarał się o wokalizy sięgające ekstremy. A to wszystko osadzone w mocno basowym i niskim tonie.

Dominion VIII, to nowy akt w historii grupy. Rok 2008 był rokiem bardzo solidnym dla sceny metalowej, lecz nowy Grave niezwykle wyróżnił się na tle innych „gwiazdek” cięższych rytmów. Życzę sobie, jak i im, kolejnych takich samych jakościowo albumów. Śmiem polecić.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Within dnia Nie 20:37, 08 Mar 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Within




Dołączył: 04 Paź 2008
Posty: 50
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Śro 12:48, 11 Mar 2009    Temat postu:

Fleshcrawl - Impurity

Ocena: 8

Wczesne lata '90 to czas, w których swoje życie rozpoczęła szwedzka scena death metalowa. Ukazały się na świat pierwsze długogrające płyty takich sław jak Entombed, Dismember czy Unleashed. W '92 swoją obecność na scenie niemieckiej ogłosił Fleshcrawl, a 2 lata później wydał kolejny krążek zatytułowany Impurity.

Wyobraźnia deathmetalowców nie zna granic, a nazwanie swojego albumu "Nieczystością" (lub jak kto woli, "Zanieczyszczeniem") nie jest egzotyką w tej problematyce. Impurity jest płytą bardzo czystą i wyraźną, co nie oznacza, że nie usłyszymy ni krztyny charakterystycznego brudku. Debiut Descend into the Absurd był bardzo prostym i nieokraszonym albumem, który i tak przyjął się w eterze dość dobrze. Na Impurity wokalizy są już usytuowane, jak i stanowcze brzmienie brzęczących gitar. Momentami drażnić może monotonna perkusja, która schematycznie powtarza ten sam motyw z utworu na utwór. Generalnie rzec biorąc, płyta jest dość dobrze skomponowana, lecz słychać drobne problemy z idealnym tempem instrumentów. Przez ponad 40. minut krwiożercze gitary rzygają żwirem, a śpiewacy warczą jak opętani. Czegóż więcej chcieć... Chyba tylko gotenburskiego riffu, którego nie zawsze słychać.

Za czysto, za niedokładnie i za monotonnie. Gdyby nie te trzy mankamenty, które na dłuższą metę nie są aż tak wyraźne, by wyłowić je za pierwszym razem przesłuchiwania, byłoby naprawdę świetnie. Tak jest tylko bardzo dobrze.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Within dnia Śro 12:48, 11 Mar 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Within




Dołączył: 04 Paź 2008
Posty: 50
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Czw 22:08, 12 Mar 2009    Temat postu:

In Flames - Come Clarity

Ocena: 3

Swoją przygodę ze szwedami rozpocząłem kilka lat temu, kiedy to w moje ręce wpadła epka Trigger. Składała się bodaj z 5. utworów, z czego trzy były remasterowane. Miło zaskoczony nowatorstwem formacji, zasięgnąłem po dowolne płytki ze starszych lat. I przeżyłem szok. Kuriozalna różnica, która przyczyniła się do - subiektywnie - regresu zespołu. Z czołówkowego melodeathowego geniuszu w modernowy metal. Zainspirowany płytką Come Clarity, którą dane było mi usłyszeć zaraz po premierze, postanowiłem napisać o niej parę słów.

Album to sprytna imitacja oraz rzekomy pretendent do jednej z lepszych nowoczesnych płyt metalowych. Ale to tylko złudzenie. Niby mamy tu chwytliwość i ciekawe solówki, w praktycznie każdym utworze, ale wszystko to jest oklepane i zwyczajnie bez tego niezbędnego kopa. Po dłuższym czasie wałkowania, płyta staje się bardzo nużąca i wręcz irytująca, przez co nie zakręci się w naszym odtwarzaczu zbyt długo. Prawie 50. minut, które przełożone są na 13. kawałków, to dzieło genialne na pół. Mianowicie, w co drugim utworze usłyszymy coś, co pozwoli pomachać nam bańką. Tony kiczu (Leeches, Dead End) odstraszą nas, zaś wyśmienite riffy (Take this Life, Reflect the Storm, Pacing Death's Trail, Crawl Through Knives) zmuszą do stwierdzenia, że jednak płyta nie jest aż tak tragiczna. Bo nie jest. To bardzo moja subiektywna opinia wykraczająca nad subiektywność recenzji. Anders Friden jest wokalistą wybitnym - można rzec. Gdy trzeba potrafi zaśpiewać, odpowiednio zaskrzeczeć, ale zwyczajnie nie komponuje się z całością i przynosi hańbę starej erze zespołu.

Mógłbym ocenić ten album pod szufladkę modern metalu/rocka, ale i w tym wypadku nie obroniłby się w żaden sposób, bo jest - jak wspominałem - słaby. "Sworn to a Great Divine" to najnowsze wydawnictwo Soilworka, który podobnie jak Flejmsi zmienił swój kierunek w stronę nowoczesnego metalu, ale płyta jest wybitna. Ale o tym innym razem.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Within dnia Czw 22:10, 12 Mar 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Within




Dołączył: 04 Paź 2008
Posty: 50
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pią 20:18, 13 Mar 2009    Temat postu:

Deny the Urge - Blackbox of Human Sorrow



Ocena: 9

Niemiecki death metal charakteryzuje się mało oryginalną surowością, beznamiętnym żwirem sączonym z wioseł i bezmyślną melodyką utworów. Lecz jak wiadomo, wszędzie, nawet w najdalszych zakątkach świata znajdzie się przynajmniej kilka bandów, które przyzwoicie reprezentują swój kraj. Podobnie jest ze Szwabią. Mógłbym dać tu kolejną reckę wybitnego Fleshcrawla, ale pokuszę się dziś o coś, co raczej do egzotyki nie należy - opiszę najnowsze dzieło Deny the Urge, którego można nazwać andergrandem. Deny zaczął swoją "mniej komercyjną" karierę w roku 2004, wydając "Subsequent Confrontation". Płyta okazała się być niezłą młócką, ale zaszufladkowałbym ją bardziej pod stricte groove-death/doom metal. Pozwalam sobie na takie połączenie, ze względu na nietypowość albumu - zwyczajnie wbijał w fotel, aczkolwiek nie inspirował do budowania ołtarzyka. Wbrew wielu opiniom - gorszym, lepszym - zespół po czterech latach stagnacji postanowił wypluć drugiego czarta.

I tu zaczyna się nowa historia Deny. Band, zbudowany właściwie na filarach Headshota, teoretycznie nie mógł zawieść. Nie inaczej jest w praktyce, bo nowy cedek Niemców jest nie lada gratką dla sympatyków doomowych, acz szybkich gitar i tubalnego growlu. Dostajemy równo 36. minut morderczego epicentrum samego piekła. Wokal jest bardzo przejrzysty i wyraźny, a zarazem niski (holenderski Gorefest się kłania z głebokimi wokalizami Chrisa) i mimo to, nie ma problemów ze zrozumieniem tekstu a to w potężnych rykach jest dualizmem niespotykanym. Aktywna perkusja działa niczym bomba jądrowa na nasze szare komórki, a co chwilowe solówki sączone z siłą wyżymaczki zadziwiają melodyjnością i pomysłem. Chłopaki dysponują całą paletą możliwości, bo z napierdalanego "Material God" przechodzi w chwilę ciszy i ukojenia, którą serwuje nam smyczkowy "The Veiling". Równie wysublimowanej wirtuozerii nie słyszałem nawet w symfonicznych black metalu, który specjalizuje się w tego typu smaczkach. Podobnych dodatków na płycie mamy trzy: wejściowy, dość ekscentryczny i ekspresjonistyczny "Preludium", wcześniej wspomniany "The Veiling" oraz najkrótszy z naszego trio "Intro", który wprowadza nas w końcowy utwór albumu.

Płytę oceniać można w różnych kategoriach, bo zależne od gustu jest to, czy lubimy typowo czystą barwę integralną. Jeśli zaś nie, to również bardzo polecam ten krążek, bo uzupełnia lukę w gatunku nie-do-końca zwyczajnego death metalu.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Within dnia Pią 20:25, 13 Mar 2009, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Within




Dołączył: 04 Paź 2008
Posty: 50
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pon 11:40, 16 Mar 2009    Temat postu:

Origin - Antithesis

Ocena: 9

Nihilizm i ekscentryzm - tak można określić nowe dzieło amerykańskiego Origin. To, czego podejmuje się zespół na tej płycie to przekroczenie wszelakich zasad i reguł standardowego łupania. Przechodzą przez granice ekstremy i dają nam coś, co nie jest proste do opisania, po prostu to trzeba usłyszeć.

"Antithesis" jakby odrobinę zrezygnował z połamanych i sztywnych zagrań, na rzecz większej, acz ambitniejszej rzeźni. Mamy tu bardzo wyraźne i składające się w sensowną całość gitary, zaś perkusja to istna apokalipsa. Będziemy męczeni kosmicznymi zmianami temp przez 40 minut, lecz to będzie czterdzieści minut, których długo nie zapomnimy. Niezwykły styl Origin zdążył sobie już wypracować, w końcu to ich 4 krążek. Kompletny młyn, w którego zębatki wpadł młynarz. Połączenie absolutnego "walenia czym szybciej i mocniej" oraz monumentalnego przekazu to wręcz pionierka. Na "Antithesis" tę pionierkę dokładnie słychać, nawet bez zbytniego wsłuchiwania się w geniusz płyty. Od pospolitego brutalnego growlu, aż po zawadiackie skrzeki.

Nowy twór Amerykanów, to muzyka nie dla każdego. Nie każdy może narazić swoje czułe bębenki na chaos, który sączy się hektolitrami z utworów. Zaś jestem skłonny polecić tym, którzy mają dosyć schematycznego death metalu i nie oszczędzają się dla rewelacyjnej rzeźni.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum EBL!S Strona Główna -> Zespoły, albumy, koncerty Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3  Następny
Strona 2 z 3

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group
Regulamin